Zanim napiszę swoje zdanie na ten temat, przybliżę, kto odpowiadał za takie postępowanie rządu brytyjskiego. Jednym z głównych doradców Borisa Johnsona oficjalnie jest Patrick Vallance. Jest on naukowcem, specjalizującym się w fizyce i farmakologii. W latach 2012 - 2018 był przewodniczącym działu naukowego firmy farmaceutycznej GlaxoSmithKline. Teoria o wypracowaniu odporności w narodzie poprzez zachorowanie jest głównie jego dziełem. Twierdził tak w czasie, gdy nie było jeszcze wyników badań potwierdzających wytworzanie odporności na koronawirusa po jego wyleczeniu. To, czy osoba mająca tak ścisłe powiązania z przemysłem farmaceutycznym powinna być wiarygodna jako doradca w czasie epidemii, pozostawiam do oceny czytelnikowi.
Premier Johnson słucha porad także grupy zwanej BIT - Behavioral Insights Team. Jest to prywatna spółka, która szuka rozwiązań problemów społecznych na zlecenie brytyjskiego rządu. W tym przypadku jej doradztwo ograniczyło się do zalecenia dokładniejszego mycia rąk przez Brytyjczyków i zwalczeniu nawyku gmerania przy twarzy. Ani słowa o kwarantannach czy kontrolach granic. Wszak jak coś takiego mogłoby wyjść od osób, poprzez charakter organizacji związanych raczej z interesem przedsiębiorców niż światem naukowym.
Oczywiście obecnie jest to przeszłość, ponieważ rząd UK wykonał zwrot o 180 stopni w nastawieniu do epidemii i zaczyna nadrabiać w stosowaniu pomysłów innych krajów. Na szczęście nie jest jeszcze tak źle na wyspach i szansa na powstrzymanie choroby ciągle istnieje. Sam początkowo przychylnie patrzyłem na postępowanie premiera Johnsona. Lecz w krótkim czasie zdałem sobie sprawę z kilku rzeczy, które zdecydowanie przeczą strategii brytyjskiej. Po pierwsze obecna sytuacja w Chinach. Zdecydowane i konsekwentne działania służb spowodowały zahamowanie rozprzestrzeniania się epidemii. W tej chwili nowe dzienne zakażenia to liczby "tylko" dwucyfrowe i wykazują tendencję spadającą. Dla tak licznych osobowo regionów jak Wuhan i całe Chiny, te dwucyfrowe wyniki to kropla w morzu. Niemalże w granicach błędu statystycznego.
Epidemia COVID-19 swój początek miała około 23 stycznia. Do chwili opublikowania tego artykułu stwierdzono 314 tys. przypadków zakażeń. Warto dodać - potwierdzonych zakażeń. Ponieważ wirus w ogromnej większość nie wywołuje objawów lub bardzo niewielkie objawy, zachorowań może być nawet kilkakrotnie więcej. Tymczasem przypadków sezonowej grypy od początku roku odnotowano 1,5 mln w samej tylko Polsce. Nie chodzi mi tutaj o kwestie śmiertelności, tylko o coś innego. Wirus grypy roznosi się bardzo łatwo. Jedna osoba może zarazić kilka następnych, tych kilka zarazi kilkadziesiąt kolejnych... I tak dalej, rośnie to w tempie wykładniczym. Teoretycznie jest to nie do zatrzymania, z każdej komórki zarażonej nawet pojedynczym wirusem może zreplikować się ich dziesiątki. Jednak przypadków grypy jest 1,5 mln, a nie 38 mln. Czyli tyle, ile nas jest obecnie w Polsce. Dlaczego zasięg grypy nie osiąga 100%, 50% czy chociaż 20% społeczeństwa? Co działa nie tak w tym, pozornie idealnym mechanizmie?
Dotyczy to także COVID-19. Każde, powtarzam, każde działanie wycelowane w zapobieganie epidemii koronawirusa będzie miało swój skutek w liczbie chorujących i zasięgu epidemii. Twierdzenie premiera Johnsona, iż niezależnie od działań i tak zachoruje określony procent narodu to ślepa uliczka umysłowa. Całkowicie pozbawione jest naukowego uzasadnienia. Zmniejszenie szybkości postępu epidemii pozwala lepiej przygotować się służbom medycznym, zyskać czas na opracowanie skutecznych metod leczenia (a nad tymi trwają już prace) i ograniczyć jej zasięg. Mówiąc krótko i po chłopsku - im więcej kłód pod nogi rzucimy wirusowi, tym szybciej się przewróci :).
Pozdrawiam i życzę przede wszystkim zdrowia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz